Dziennik pokładowy tratwy - wpis 3

19.07.2008r.

Załoga w składzie:

Grażyna, Agata, Bolesław
Port macierzysty Bolesławiec Śl.

Dzień 1

Marynarz Grażyna z lekką obawą wstąpiła na pokład, ale po chwili nabrała pewności bo okręt okazał się bardzo stabilny. Ruszamy to znaczy ja pcham jak głupi, a te dwie sobie siedzą i chichoczą. No ale co tam będę zwracał uwagę na jakieś dowcipy prawdziwy wilk morski tym się nie przejmuje. Z minuty na minutę tratwa staje się bardziej posłuszna. No i płyniemy. Po lewej stronie trzcina, a po prawej szuwary i tak na zmianę żeby było nie monotonnie. W końcu panie wzięły się za wiosła, a ja sobie chodzę popatrując raz na trzcinę, a raz na szuwary. Próbowaliśmy zgubić wieżę kościoła w Krasnymborze i nic z tego ciągle nas prześladuje. Pogoda nawet fajna, że nawet pomyślałem, czy aby się nie wykąpać, ale jak włożyłem nogę do wody to jakoś ochota mi przeszła. Wieczorem około godziny19:00 zakotwiczyliśmy tratwę na nocleg. Dziewczyny wzięły się za przygotowanie jedzenia, a ja postanowiłem coś złowić na kolację. Cała moja zdobycz to jeden mały okoń, ale jak zobaczyłem w oczach załogi błysk i chciwość wolałem go wypuścić, aby nie wszcząć ewentualnych kłótni i jakiegoś buntu. Okoń był szczęśliwy, ale niewdzięczny, nie była to złota rybka. Dobranoc.

Dzień 2

Pierwszy wstałem oczywiście ja ale nie widząc oznak życia u załogi oprócz głośnego zdrowego marynarskiego chrapania postanowiłem coś złowić na śniadanie. Jedno jest pewne ryby miały je na pewno bo z podziwem stwierdzałem brak przynęty na haczyku. I nagle zaczęło lać, cóż było robić spaliśmy tak długo, aż deszcz ustał to znaczy gdzieś około 11:00. Śniadanie i w drogę. Na tratwie jakoś się zorganizowaliśmy i przemeblowaliśmy ją dla nowych potrzeb. Załoga coraz bardziej zadowolona. Dzisiaj płyniemy już wspólnymi siłami to znaczy dziewczyny stoją z przodu z wiosłami A ja robię za silnik diesla. Musieliśmy przybić do brzegu bo zaczął padać deszcz i grad. Na szczęście nie trwało to długo i mogliśmy płynąć dalej ale załoga się rozleniwiła. Teraz jest wieczór, ale powróćmy do burzy z gradobiciem. Spadło trochę gradu i pocięło liście grążeli. Po burzy ruszamy dalej i nagle co za miła niespodzianka po 24 godzinach pobytu na rzece spotykamy kajakarzy to znaczy jest jeden kajak wymieniamy słowa powitania i coś tam o burzy i śmig i już po kajaku. W porównaniu z naszą tratwą kajak jest jak wodolot. My płyniemy dalej wolno, ale dostojnie. Za zakrętem widzimy wędkarza. Okazuje się nim pan z pobliskiej wsi, który dla niedzielnego relaksu przyjechał z Jasionowa na ryby. Wędkarz okazuje się bardzo rozmowy i prowadzimy z nim miłą pogawędkę, a przede wszystkim dowiadujemy się gdzie jesteśmy. Czyli mówiąc językiem marynarzy określamy precyzyjnie swoje położenie ponieważ mamy mapę, ale brakuje nam przyrządów nawigacyjnych. Pan życzy nam miłej wyprawy i płyniemy dalej. Jest ciekawie ponieważ mamy z lewej szuwary, a z prawej trzciny. Nagle dogania nas drugi kajakarz i pyta nas czy wyprzedzał naszą tratwę jakiś inny kajak. Potwierdziliśmy że tak i śmig i było już po nim. O godzinie 19:00 zacumowaliśmy na nocleg. Dziewczyny rozpoczęły przygotowania do kolacji (grill kiełbaski serek opalany na grillu), a ja zarzuciłem wędkę. Wspaniały zachód słońca, mieliśmy wrażenie, że jesteśmy z dala od cywilizacji. Nad nami widok zachodzącego Słońca, szczupak polujący na rzece, wznosząca się mgła nad wodą. Jest pięknie i tajemniczo. Nic nam się nie chce, ani spać ani myśleć ani czytać. No to ja wypiję sobie piwko. Przecież trzeba coś robić. Dobranoc.

Dzień 3

Powoli wstajemy jest gdzieś około 10:00 ale w końcu po to przyjechaliśmy, aby się nigdzie nie śpieszyć, a że spanie mamy niezłe to sobie śpimy do woli. Jesteśmy gdzieś na wysokości miejscowości Trzechrzeczek, ale co to znaczy na Biebrzy to wiedzą ci co nią płynęli. Bo przez 2 dni byliśmy na wysokości Jasionowa. Ponieważ dzisiaj chcemy dopłynąć do Sztabina zaproponowałem swoim paniom, aby zrobiły śniadanie, a ja do pycha. Tratwa ruszyła nawet nieźle do przodu bo było kompletnie bezwietrznie. Popycham sobie, a do mnie dochodzą zapachy przygotowywanego śniadania, a w szczególności smażonej jajecznicy. Gdzieś tak po godzinie płynięcia zabrzmiał nasz dzwon okrętowy (bo taki wzięliśmy sobie z domu i robi robotę). Po śniadaniu ruszamy dalej i płyniemy już zwiększonymi siłami to znaczy nasza córka Agata czyta książkę, ja pcham, a żona steruje. Wpływamy w miejsca gdzie rzeka stawia przed nami różne możliwości płynięcia. Biebrza tu robi się wąska tak że szuwary ocierają się o brzegi tratwy po obu stronach. Niemniej jednak przechodzi bez trudu. Spotykamy kajakarzy którzy szybko nas mijają. W pewnym momencie widzimy wędkarza bardzo uprzejmego i rozmownego który opowiada nam o wielkiej rybie która zerwała mu się z żyłki 20-stki. Niewiele wiem co to jest żyłka 20-stka, ale wyraziłem swój ogromny podziw nad wielkością złowionej ryby. Wiem jedno że największe ryby to są oczywiście te zerwane. Pan podpowiedział nam abyśmy skręcili w prawo prawie pod kątem prostym. Doganiają nas 2 kajaki. Po próbie powitania okazuje się, że są to sądząc z akcentu Holendrzy. Wymieniamy parę słów po niemiecku ale pan zaciekawiony kształtem naszej tratwy pyta się co transportujemy i ze zdziwieniem przyjmuje do wiadomości, że w ten sposób spędzamy urlop. Żałowałem potem, że nie wpadłem na pomysł aby mu powiedzieć że transportujemy alkohol i papierosy z Białorusi. Miałby co potem opowiadać znajomym. Zatrzymujemy się na postój bo wiatr prawie uniemożliwia nam płynięcie. A teraz naleję sobie Johny Walkera i poczekam, aż przestanie wiać. Robi się coraz bardziej deszczowo a wiatr za bardzo nie ustaje no ale cóż płyniemy bo chcemy dzisiaj dopłynąć do pola namiotowego. Wpływamy na szerokich odcinek rzeki i ciężko płynąć bo wiatr ciągle przeszkadza. Widzimy z dala most, ale ledwie się do niego zbliżamy, a płyniemy cały czas. Napotkany wędkarz widząc nasze wysiłki stwierdza, że chyba płyniemy za karę bo poruszanie się czymś takim po rzece nie może być przyjemnością. Nie do końca się z nim zgadzam, choć z grzeczności przyznaję mu trochę racji. Pogoda robi się jesienna. Nareszcie mijamy most na którym jest napisane ręcznie farbą kemping 300 m. Ale to nie było 300m, a chyba 1300m. Wszyscy stwierdzamy że musimy znaleźć tego oszusta i wymyślamy różne sposoby zemsty, aby urozmaicić sobie wiosłowanie, a deszcz coraz bardziej pada. Nagle poczuliśmy zapach dymu palonego drewna i dochodzimy do wniosku, że to musi być dym z bani. Wszedłem na dach i zobaczyłem szałasy na polu namiotowym Biebrza24. Przywitał nas gospodarz i Holendrzy którzy się okazali Szwajcarami. No i w końcu mogłem im powiedzieć prawdę i zapytałem czy chcą kupić papierosy i alkohol z Białorusi. Spojrzeli na nas podejrzliwie, ale po kilku chwilach wszyscy zaczęliśmy się śmiać, a oni troszkę byli zawstydzeni. Zapytam gospodarza czy załapiemy się na banię na co on odpowiedział że przygotowuje ją na zamówienie Szwajcarów. Ci stwierdzili odpowiadając na naszą prośbę skorzystania z tej atrakcji, że oczywiście nie ma najmniejszego problemu. A deszcz cały czas pada  jest ponuro, ale bania a zwłaszcza czekające w niej ciepełko dodaje nam sił i zdecydowanie poprawia nastrój. W bani było wspaniale paliły się lampki i był super klimat. Dzieci taplały sie w wodzie. W nocy spaliśmy jak zabici.

Dzień 4

Wstajemy późno i cały dzień nic nie robimy nie chce nam się dalej płynąć integrujemy się z sąsiadami. Dzieci wspaniale się bawią. Podziwiamy tych ludzi, że wybrali się z trójką maluchów na taka wyprawę (dwoma chłopcami w wieku 6 i 7 lat i dziewczynką około 4 lat.) Łowimy ryby, Paul złapał 3 okonie, a jedną płotkę, która uciekła mi z wiaderka i wskoczyła do rzeki. Dziewczyny czytają i śpią na przemian. Po południu płyniemy z Paulem do Sztabina na zakupy jego Canoe. W porównaniu z naszą tratwą ten kajak fruwał po wodzie. Pogoda dzisiaj od rana jest wspaniała cały czas świeci słońce. Łowię ryby, piję piwko, łowię ryby, piję piwko i tak do wieczora.

Dzień 5

Pogoda dzisiaj nadal utrzymuje się przepiękna. Dzisiaj kończymy spływ czeka nas jeszcze półtorej kilometra do miejsca w którym zostaniemy odebrani. Też dzisiaj nic nie będziemy robili oprócz błogiego lenistwa na łonie przyrody. Troszkę łowię, ale też tylko jedna płotka i natychmiast ją wypuszczam. A co tam niech sobie żyje szczęśliwie. Podsumowując naszą wyprawę warto było. Jest to przygoda, którą warto przeżyć. Reset umysłu, cisza, spokój, przyroda, woda ajjjjj..... szkoda, że trzeba wracać.

Pozdrawiamy

Bolesław – Grażyna i Agata